23 sierpnia 2021

Pierwsze uderzenie | Star Carrier

Star Carriera już raz ,,recenzowałam" zbiorczo, ale jakoś tak nie za często widzę tę serię polecaną czy to na Instagramie, czy gdzieś indziej... A szkoda! Bo choć próg wejścia może na początku przerosnąć, to nadal jest to przyjemna i ciekawa pozycja do zapoznania.

Więc tym razem krótko, tylko o pierwszym tomie.

To co, lecimy w kosmos?



Siedziałeś kiedyś za sterami gwiezdnego myśliwca? Czułeś strzał adrenaliny, kiedy jednostka wroga pojawiała się w celowniku? Mrużyłeś oczy, oślepiony słońcami nuklearnych eksplozji, rozdzierających głuchą ciszę przestrzeni? Miałeś okazję stanąć w obronie swojego świata, być jednym z tych, o których Churchill powiedział: ,,Jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym"? Wiesz, jak to jest, kiedy trzeba awaryjnie wylądować i radzić sobie w obcym, skrajnie wrogim środowisku? Teraz masz niepowtarzalną okazję przeżyć to na własnej skórze. Zobaczysz, jak postrzega krwawe starcie nie tylko zwykły żołnierz, ale także jak wygląda ono z perspektywy dowódcy.

,,Pierwsze uderzenie" to wstęp do historii mającej rozgrywać się w XXV wieku. Ludzkość rozwija się już na tyle, że z powodzeniem zaczyna podbijać swoje najbliższe podwórko w kosmosie. Jednak nie wszystkim się to podoba - enigmatyczna rasa Sh'daar nie jest zachwycona rozwojem ludzkości i chce go zablokować. Wysyłają ludziom ultimatum: albo zaprzestają rozwoju technologicznego i poddają się Galaktycznemu Imperium, albo... no, kuku, koniec rasy ludzkiej jako takiej. I nie są to czcze groźby - choć Sh'daar nie pokazują się osobiście, to wysyłają inne rasy, aby odwaliły za nich czarną robotę. I wcale to nie jest lepiej dla ludzkości, bo już pierwsi - Turushowie - to niełatwy przeciwnik, a to dopiero początek. Galaktyczne Imperium ma się rozciągać na prawie całą Drogę Mleczną. Wlicza się w to tysiące, jak nie miliony światów i ras. Do tego sami panowie nie kwapią się pokazać osobiście, ale jeśli byli w stanie podporządkować sobie taki ogrom istnień na różnym poziomie rozwoju... czy ludzie w ogóle mają jakąkolwiek szansę z taką potęgą?

Tak, jest tu dużo kozakowania, wybuchów, epickich scen, wybuchów, walki, jeszcze więcej wybuchów - ale od początku czuć, że ludzie to jednak stoją na tej gorszej pozycji i to nie jest chwalebna wojna, ale dosłownie walka o przetrwanie. Stosunek liczebności sił jest dla nas miażdżący i w gruncie rzeczy przez większość czasu możemy liczyć tylko na szczęście lub efekt zaskoczenia. Lub wprost ułańską fantazję pilotów myśliwców grawitacyjnych. Trup ściele się tu gęsto i nawet jeśli większość to dosłownie nołnajmy, tak ciężar każdej śmierci ma tu znaczenie - bo zawsze uszczupla i tak ciągle za małe i za słabe siły ludzi.

Na pewno nie jest to najbardziej oryginalny motyw, przewija się często-gęsto w space operach, ale mimo to walki potrafiły trzymać mnie w napięciu. Z oczywistych przyczyn główni bohaterowie i statek flagowy całej serii - lotniskowiec Ameryka - są nietykalni, tylko że i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa. Bo w tym świecie nikt nie wyczaruje kolejnego okrętu w pięć minut. Każdy stracony statek to poważny problem, a tych idzie w piździec sporo. Co prawda po obu stronach konfliktu, ale nawet jeśli ludziom uda się pokonać Tushów, to prawdopodobnie po nich przyjdą kolejni, być może gorsi...

Kiedyś narzekałam na opis, że Douglas to może niekoniecznie potrafi gładko prowadzić czytelnika po swoim świecie, tak jeśli chodzi o spojrzenie na konflikt z różnych pozycji - chapeau bas. Chyba należy zaznaczyć, że prawie połowa książki to tak naprawdę jedna bitwa - w kilku fazach i nie przez cały czas na zasadzie piu-piu, tylko akcja często zwalnia albo nawet zatrzymuje się na chwilę, aby przyjrzeć się taktyce i zaplanowaniu całego starcia. Koening i Gray to dwa różne światy i dwa różne obrazy pokazujące w sumie to samo - wojnę. To, co ich łączy to na pewno nieszablonowe myślenie, które może okazać się zbawienną przewagą w wojnie z Tushami i samymi Sh'daar. Jednak ze swoich pozycji muszą wykorzystywać je w inny sposób i te obie ścieżki - dowódcy oraz zwykłego pilota - nie lecą sobie gdzieś obok siebie, ale ściśle ze sobą koegzystują.

Bohaterowie stają się bohaterami na inny sposób. Admirał Koening nie należy do zbyt potulnych, ale zna też granice, nie będąc ,,jedynym słusznym obrońcą Ziemi, bo inni to idioci", tylko kompetentnym facetem, który potrafi lawirować pomiędzy rozkazami tak, aby wyjść na swoje. Jego zasada ,,jeśli nie dostałem rozkazu, nie mogę go złamać" to złoto i sporo mówi o postawie Koeninga. On nie chce się buntować, obalać dowództwa i pruć na wroga jako ostatni sprawiedliwy - jeśli trzeba, będzie siedział grzecznie i cicho, dostosowując się do obecnej polityki. A jeśli sytuacja będzie tego wymagała (lub w końcu się zdenerwuje) każe komuś spierdalać z fotela.

Natomiast Trevor Gray... to Trevor Gray. Gość, który nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie, a interakcje międzyludzkie czasem go przerastają. W sumie całkiem często. Nie dlatego, że to jakiś edgy outsider - tylko urodził się i wychowywał poza tym rozwiniętym światem, dorastał jako wyrzutek i w sumie było mu tak dobrze, ale został zmuszony nie tylko do powrotu na łono społeczeństwa, ale i wstąpienia do armii. Jednak gdy siada za sterami myśliwca staje się innym człowiekiem - wtedy dopiero jest na swoim miejscu i wie co robić oraz jak się zachować. Nawet jeśli musi mieć kontakt z tą znienawidzoną technologią, której za nic nie rozumie.

Nie wiem, czy to wyszło Douglasowi umyślnie, czy tylko przypadkiem - ale sprawa rozbieżnego spojrzenia bohaterów na temat technologii też jest ciekawa. Koening z nią dorastał, dla niego wideo-konferencje, w których jego świadomość przenosi się do wirtualnych pokoi albo inne cuda na kiju - wszystko to jest tak naturalne jak oddychanie. Z jego perspektywy chyba nigdy nie dostrzegłam chwili zwątpienia. Technologia i rozwój są dobre, służą człowiekowi i są tylko narzędziem. Natomiast Gray to dosłownie dzikus - dorastał bez tych wszystkich implantów i dostępu do sieci itp.. Po wcieleniu do armii korzystanie z tego całego dobrodziejstwa nie tylko jest dla niego trudne, ale i... niekomfortowe. Z jego perspektywy pojawia się o wiele więcej wątpliwości co do tego, czy ta technologia to na pewno taka dobra. I to wątpliwości sprawiających wrażenie całkiem słusznych - bo czy z takim poziomem rozwoju i ingerencji w ludzkie ciało (a nawet umysł) nie dałoby się na przykład ,,przeprogramować" człowieka wbrew jego woli? Ciągłe poczucie bycia na widoku, inwigilowanym, strach o wolną wolę - Gray to po części odpowiedź na zachwyt rozwojem nauki i technologii. Taki głosik przypominający, że to też może nieść zagrożenia. I, cholercia, czytając jego perspektywę ciągle miałam z tyłu głowy, że może jednak ten świat nie jest wcale tak idealny pod tym względem? Że ludzie tam już tak przyzwyczaili się do technologii, że nie zauważają, jak ta przejmuje nad nimi kontrolę. Wyzbyli się indywidualności i prywatności na rzecz wygodnego, beztroskiego życia.

Było o wojnie, było o bohaterach, było o technologii - zostali jeszcze obcy. Już we wcześniejszym poście do całej serii co nieco o nich wspomniałam. Wygląd? Całkiem w porządku, są wystarczająco obcy, abym uwierzyła, że spłodziło ich skrajnie inne środowisko niż to na Ziemi. Do tego po ich fizjonomii i fizjologii, a nawet psychice widać wpływ świata, z którego pochodzą. Są inni, obcy, trudni do zrozumienia również dla czytelnika, choć Douglas stara się przywoływać znajome obrazki - ale tylko po to, aby dobitniej pokazać, że jego kosmici nie są podobni do niczego, co znamy. Rośliny? Zwierzęta? Glony? Wykształcone przez nas schematy nie mają odpowiednika w zetknięciu z tym światem.

Tylko że nie to najbardziej zaintrygowało mnie w wizji Douglasa. To nie wygląd, nie sposób odżywiania czy technologia obcych jest atutem Star Carriera. Chodzi tu o sam kontakt ludzi z innymi rasami - bo skoro rozwijały się w zupełnie innym środowisku, na zupełnie innych zasadach, to w jaki sposób mamy się z nimi dogadać?

I to jest dość ciekawe. Na początku czytania odnosi się wrażenie o dość klasycznym spojrzeniu na wojnę ludzko-obcą. Ot, obcy chcą nas kuku, bo tak, my się ratujemy. Z czasem jednak coraz wyraźniej na pierwszy plan wychodzi problem w komunikacji. Bo co z tego, że ludziom udało się przetłumaczyć język kosmitów, skoro słowa to tylko jeden ze składników. Ważny, ale nie jedyny. Jak porozumieć się z kimś, o psychice kogo nie wiemy praktycznie nic? Tak samo o kulturze. Nawet sposobie wyrażania się. Co z komunikacją niewerbalną?

Może głównym powodem tej całej wojny jest to, że Sh'daar nie zrozumieli ludzi. A później ludzie nie zrozumieli Sh'daar. I nie dlatego, że któraś ze stron kłamała i chciała oszukać drugą - ale dlatego, że istniała ogromna bariera w komunikacji. W trakcie pierwszego tomu ta bariera względem Turushów odrobinę opada, ale ludzie nadal są dalej niż bliżej zrozumienia tego, co Tushowie chcą im przekazać.


Czy Star Carrier to najlepsza seria science-fiction w kosmosie jaka istnieje? Śmiem wątpić. To może najlepsza, jaką czytałam? Na pewno jedna z lepszych! To w gruncie rzeczy zwykła, czysta rozrywka dla fanów space opery - co prawda od czasu do czasu zachęci do ruszenia głową i zastanowienia się nie tylko nad intrygą przedstawioną w książce, ale również nad otaczającym nas światem. Tylko właśnie - zachęci, ale nie wymusza. Można dobrze bawić się i bez tego, aczkolwiek trzeba być przygotowanym na zalew terminów i wyjaśnień stricte naukowych. Jeśli to Wam nie przeszkadza, a nawet lubicie taki styl, polecam zapoznać się ze Star Carrierem. To nie jest oryginalna historia, nie ma pięćdziesięciu warstw i miliona plot twistów - to tak naprawdę dość prosta opowieść nie tylko o wojnie, ale i odkrywaniu kosmosu, przekraczaniu granic oraz oczywiście skutkach barier w komunikacji. Dobre czytadło do poduchy, czy dla osób lubiących poznawać nowe światy.


Terror Terra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz