16 lipca 2021

Prometeusz to zło, aczkolwiek niezłe guilty pleasure

Czyli różne oblicza Obcego.


W oczekiwaniu na przesyłkę z trzecim tomem Obcego Fostera (wydania z Vesper są prześliczne! Pochwalę się na Instagramie!) naszła mnie dziwna masochistyczna ochota, aby jeszcze raz dać szansę filmom kręconym po czwartej części. Dlaczego - nie wiem, choć nie tak dawno sama mówiłam, że warto zapoznawać się z dziełami (książkami, filmami, grami itp.) po raz drugi, bo można odkryć coś nowego, co umknęło za pierwszym razem.

Czy to dobrze?


Oryginalna filmowa tetralogia jest specyficzna. W sumie każda z odsłon inna, czasem nawet skrajnie (na ciebie patrzę, Przebudzenie). Ktoś próbował, ktoś eksperymentował, ktoś się bawił i dzięki temu mamy teraz prawdziwą klasykę oraz swego rodzaju przecieranie szlaków w gatunku. Bo można serię lubić, nie lubić, oglądać, nie oglądać, ale Obcy - szczególnie sam początek, czyli Ósmy pasażer Nostromo - to jest coś, czemu nie da się odmówić poziomu realizacji i samego pomysłu. Bo potwory i kosmici w filmach byli od dawna, ale nigdy w takiej formie. Obcy to nie Drakula wyskakujący z trumny, nie wskrzeszone zwłoki, nie bliżej nieokreślony zielony glut, nie Marsjanie z sąsiedniego podwórka, nie mutant po nieudanym eksperymencie (o moim stosunku do tego, co się odwaliło w Przymierzu później), nie demon czyhający na nasze dusze - Obcy to... cóż, obcy. Coś nieznanego, obcego, nieludzkiego, coś, z czym ludzie jeszcze nigdy się nie mierzyli.

W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku. Obcy to nowy rodzaj strachu, choć bazujący na tym najbardziej prymitywnym, który w nas siedzi - nie tylko przed tym, co czai się w ciemności, ale co czai się w zupełnie obcej ciemności. To nie inwazja kosmitów z kosmosu, tylko coś... gorszego. Z ksenomorfem nie można pertraktować, nie można go oswoić. Nawet zabić go trudno. A projekty Gigera to już tylko wisienka na torcie.

Tyyylko że ja miałam nie o tym. Post opiewający oryginalnego Obcego pewnie jeszcze się pojawi (sentyment z dzieciństwa), ale wróćmy do clou całej tej pogadanki: Prometeusz.


Okey, a tak na poważnie...


Dobra, chyba nie da się ukryć, że po obejrzeniu tego filmu byłam zawiedziona. I zacznijmy może od tego, czy da się powtórzyć jakiś sukces? W większości - czy to chodzi o książki, filmy czy inne dzieła - wszystko już było. W przypadku Obcego przed nim (i po nim) były i potwory, i science-fiction z kosmosem włącznie. Mimo to nadal można złożyć znane i często-gęsto wykorzystywane elementy - jeśli nie w coś nowego, to przynajmniej ciekawego.

Więc tak, można coś powtórzyć, choć trzeba mieć dobry pomysł i sporo szczęścia. W sumie pierwsze cztery filmy z Obcym jako dowód, bo może i miały różny poziom, nie każdemu każdy się podobał, ale... pojawił się ten pomysł i właśnie sporo szczęścia - przede wszystkim były to jeszcze czasy, kiedy takie kino nie miało większej znaczącej konkurencji (Predator i Riddick to pogadanka na inny moment).

I teraz (no dobra, jeszcze chwila i od premiery stuknie dziesięć latek, więc nie takie ,,teraz") wchodzi Prometeusz, cały na biało... Gdy za pierwszym razem oglądałam było źle. Przy drugim... było lepiej, bo więcej się śmiałam niż irytowałam, ale twórcom chyba nie o to chodziło.

Tak naprawdę to nie jest aż tak zły film, za jaki się go uważa i za jaki ja sama go miałam za pierwszym razem. W pełni rozumiem, że może się podobać, bo ma w sobie zaskakująco sporo dobrych i fajnie wykonanych rzeczy. Przede wszystkim - jest naprawdę ładny, może nie najładniejszy jaki widziałam, ale cieszy oko czy to sterylnością statku czy brudem, zimnem i niegościnnością obcej planety. Tylko czasami coś zgrzytnie, jednak jak na te dziesięć lat od premiery wciąż jest bardzo dobrze i nawet gdyby był wydany dzisiaj, to pod względem wizualnym nie miałby się czego wstydzić (poza Weylandem - Chryste Panie, kto go charakteryzował...).

Tak samo dobór aktorów - Michael Fassbender (on to już chyba ikona nowej serii o Obcym), Charlize Theron, Idris Elba, Noomi Rapace, Guy Pearce... Całkiem mocne nazwiska i choć jak tak przyjrzeć się bohaterom, to może nie każdy powala na kolana głębią (w sumie nikt poza Davidem nie powala), ale - według mnie - zostali całkiem dobrze zagrani (aktorzy robili co mogli mając taki, a nie inny materiał źródłowy). Pomysł na fabułę w założeniu też niczego sobie. Do tego Ridley Scott znów na stołku reżysera. Co mogło pójść nie tak?

Ano Prometeusz wyminął się z oczekiwaniami jak od nas z Polski do Australii. Czy to znaczy, że fani mieli wygórowane te oczekiwania? Być może, ale jeśli o mnie chodzi, to aż tak wymagająca nie jestem. Dajcie mi ksenomorfa, jakąś stację na obcej planecie/statek w przestrzeni kosmicznej. Wrzućcie do niego tego ksenomorfa i grupkę ludzi - niech się dzieje wola nieba. Scenariusz tak prosty, że trzeba by się postarać, aby coś spieprzyć - przecież zadziałał już tyle razy... No i postarano się, i to nawet bardzo.

Chciałabym powiedzieć, że aby mieć frajdę z oglądania Prometeusza trzeba wyłączyć mózg, ale nie chcę obrazić osób, którym ten film naprawdę się podoba, bo jak stwierdziłam wcześniej - rozumiem dlaczego. Choć coś w tym jest. Może nie tyle, że to kino dla idiotów, ale poza wizualną kwestią nie powinno się wymagać od niego czegoś więcej. Takie bardzo popcornowe kino i to do sześcianu, bo nie chodzi o prostotę, ale...

Głupotę.

Masę, masę, MASĘ głupoty.

Może problem mam tylko ja i mi podobni, bo pomimo tych raczej mocnych stron, które mi się spodobały, to nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek coś tak mnie wkurzało. Co prawda za drugim razem bolało mniej, ale nadal nie umiem tego ocenić wyżej niż barachło, ostatecznie guilty pleasure przy wódzie. I sporo z tej złości wynika z tego zmarnowanego potencjału - gdzie film jest naprawdę ładny, ma dobrą obsadę i jeśli zapomnieć na chwilę o istnieniu Obcego, to wątek Inżynierów może zaintrygować. Nawet jeśli nie jest to coś, czego wcześniej już gdzieś nie było, ale można wymienić sporo przykładów, że wystarczy dobre wykonanie i nawet to samo można sprzedać dwa razy.

W tym momencie nie wiem czy Scotta poniosło, czy ktoś tam stwierdził, że po takim czasie fani wezmą wszystko z pocałowaniem ręki, ale po obejrzeniu Prometeusza - jako fan właśnie - poczułam się... ciśnie się na usta g-word na inteligencji widza, ale może nie przesadzajmy. Choć blisko temu napluciu w twarz.

Po pierwsze - obdzieranie Obcego z tajemnicy i usiłowanie wyjaśnienia jego genezy, choć nikt o to nie prosił. I fakt - to autor decyduje o swojej wizji, ale jeśli postawić się po tej drugiej stronie: to co tak naprawdę działało w choćby Ósmym pasażerze Nostromo (zostając przy tym samym reżyserze)? Dlaczego Obcy był tak przerażający? Nie, nie przez swoją obślinioną mordę, ale właśnie przez to, że był obcy. Nie wiadomo skąd się wziął, jak powstał, kiedy, jaki naprawdę potencjał ma cały ten gatunek, jaki tak naprawdę jest poziom jego inteligencji, czy jest sztuczny, czy to naturę tak popier-papier, że stworzyła taką abominację (i jeśli stworzyła, to jakie to musiało być środowisko, które urodziło coś takiego). Można było sobie gdybać, ale czy ktoś potrzebował realnej odpowiedzi, żeby mieć przyjemność z oglądania? Przy spotkaniu z tym stworem jego geneza stawała się najmniejszym problemem...

I to wyróżniało ksenomorfa na tle innych horrorowych potworów - personifikacja najbardziej pierwotnego i prymitywnego strachu: przed ciemnością i nieznanym, podlana elementami wypaczonego, brutalnego g-wordu (gdzie sam g-word jest wypaczony i brutalny).

Drapieżnik idealny, prawdopodobnie najlepszy łowca, jakiego stworzyło kino (znowu - Predator i spółka to temat na inny raz), kwintesencja pierwotnego strachu ludzkości i nawet więcej - pierwotnych i prymitywnych instynktów.

A powstaje z kisielu.

Obcy: Kisiel Instant.

No dobrze, TROCHĘ upraszczam. W Prometeuszu to nie ksenomorf jako Obcy jest punktem wyjściowym, historia skupia się bardziej na Inżynierach i tym, co sobie wyprawiali - czyli tworzenie (albo rozprzestrzenianie) życia we wszechświecie. I idzie to znanym z Obcego torem - nic nie wiadomo o Inżynierach: skąd pochodzą, jak bardzo są zaawansowani, co tak naprawdę chcieli osiągnąć, dlaczego większość z nich to teraz trupy i tak dalej. Wiadomo tylko, że stworzyli ludzi, a w międzyczasie wychodzi też na jaw, że chcą ich również zniszczyć. Dlaczego? A no nie wiadomo. Choć kusi mnie tu zacytowanie odpowiedzi Hollowaya na pytanie Davida, dlaczego ludzie stworzyli androidy (w tym Davida).

Bo mogli.

I to była jedyna mądra rzecz, którą zrobił Holloway przez całe dwie godziny trwania filmu... Chociaż nie - danie się zabić, aby potencjalnie nie zarażać innych śmiertelnym cholera-wie-czym też było w porządku.

Jedna z głównych postaci w filmie raz sensownie się odzywa i robi jedną mądrą rzecz, którą jest zabicie się. Przez dwie godziny seansu.

Co to mówi o całym filmie?

Kompletna głupota bohaterów czasami aż boli. Jest w załodze geolog, który ma wypasiony sprzęt do mapowania terenu i robi im za przewodnika po tunelach w jaskinio-kompleksie obcej rasy? Spoko, za pięć minut gubi się gdzieś za zakrętem i ginie. Jest w załodze biolog? Świetnie! To niech pcha łapska w stronę obcej formy życia. I oczywiście też ginie. A mówiłam już o ściąganiu hełmów w obcym środowisku? Bakterie? Wirusy? Pasożyty?

E, chopaki, je tlen, można oddychać, ściomgam hełm.

    Ej, ale tu są jakieś trupy kosmitów i dziwne cieczopodobne coś...

Je tlen, znaczy można oddychać. Zaufaj mi, jestę naukowcę.

Borze zielony. A ja jeszcze nie wspomniałam o tym, że nagle sporą część załogi napadła chcica i wszyscy poszli się bara-bara akurat w momencie, gdy ktoś potrzebował pomocy, bo coś go właśnie mordowało... Ale żeby nie było - zaopatrzyli się broń! Szkoda tylko, że zostawili ją na statku... BO TAK. Żeby jeszcze ktoś uważał, że była za ciężka, to może bym wybaczyła. Ale nie. Shaw stwierdza, że broń na pewno do niczego im się nie przyda, więc osoba zatrudniona do ochraniania dup całej załogi grzecznie tę broń odkłada.

A jaki jest najlepszy sposób na ucieczkę przed WIELKIM statkiem kosmicznym w kształcie rogala, który toczy się w twoją stronę? Oczywiście że biec prosto przed siebie tuż przed tym statkiem! Bo po co odbiec w bok? Jeszcze za dużo ich tam przeżyje!

Może ktoś stwierdzi, że czepiam się na siłę, bo przecież scenariusz filmu (ale tyczy się to też książek i gier) ma to do siebie, że czasem potrzebuje pewnej umowności i skrótów. Praktycznie w każdym dziele da się znaleźć mniejsze bądź większe głupotki. I zgodzę się z tym, ale jest pewna granica.

Tak więc znów odwołam się do Ósmego pasażera Nostromo - kim była załoga tytułowego statku?

Robolami.

Byli zwykłymi robolami, przewozili ładunek. Tacy kurierzy w kosmosie. Szczelać co niektóry umiał, ale żaden z nich nie był stricte wojskowym. Ani naukowcem. Ani ochroniarzem. Ani ekspertem w czymś innym niż transportowanie ładunku i pilnowanie, aby Nostromo nie rozleciał się gdzieś po drodze. Wyjątkiem był Ash, ale i o nim nie można powiedzieć, że był ,,ekspertem". Zresztą Ash to Ash, on wiedział co ma robić, tylko niekoniecznie korespondowało to z priorytetami pozostałej załogi. A oni nie zachowywali się aż tak głupio, a jak już to dlatego, że nie wiedzieli jak mieli się zachować. Natknęli się na coś, na co nie natknął się nikt wcześniej i musieli walczyć o życie z czymś, z czym nie mieli pojęcia jak walczyć. Choć i tak zachowali jakieś podstawowe środki ostrożności, a ich największym problemem był Ash, który na dobrą sprawę to ich sabotował od samego początku.

Oni mieli tylko dostarczyć ładunek. I dostawali za to jakieś marne grosze! A kim byli bohaterowie z Prometeusza?

Grupa starannie dobranych naukowców, wysłanych z misją za biliony pieniążków. W teorii powinni być przygotowani na to, że mogą trafić na coś nieoczekiwanego, bo cel ich misji wykraczał poza znane im rejony... Oni wiedzieli, że piszą się na lot w nieznane, więc trzeba się do niego dobrze przygotować, bo na miejscu nikt im nie pomoże. Mieli na to fundusze.

I okey, David też tam ich nieźle sabotował, ale...

YOU HAD ONE JOB!

Gubią się na pierwszym lepszym zakręcie, pchają łapy w cholera wie co, zero podstawowych środków ostrożności i jakichś sensownych procedur na wypadek nieoczekiwanych okoliczności, nikt nawet nie zakłada, że gdzieś może czyhać jakieś niebezpieczeństwo, a jak już się wszystko sypie to leci baba z miotaczem ognia, która prawdopodobnie nigdy wcześniej go nie używała. Przeszkolona grupa specjalistów, która powinna być przygotowana, że cokolwiek spotkają, to może nie przypominać czegokolwiek znanego z Ziemi. A zachowują się jak dzieci w przedszkolu na wycieczce. Brakowało tylko, żeby polizali ten kisiel.

Serio, na co poszła ta forsa? Chyba na sam statek, bo za tych ,,specjalistów" nie dałabym nawet pięć złote. Wolałabym kupić piwo.

Tak, oni też trafili na coś, na co nie trafił jeszcze żaden człowiek. Tylko że, kurka wodna, w teorii powinni być na to przygotowani. Może nie do szybkiego pokonania tego cholerstwa, gdzie David robił im tam niespodzianki na partyzanta, ale o ile można coś wybaczyć grupie roboli dosłownie z łapanki, gdzie czasem ich błędów aż tak się nie zauważa - bo to są robole, zwyczajni ludzie i większość z nas pewnie tak samo by spanikowała - tak gdy ma się do czynienia z grupą PROFESJONALISTÓW, którzy zachowują się głupiej niż ci robole z łapanki...


Coś chyba poszło srogo nie tak, nie uważacie?


No dobrze, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że w sumie to nie jest aż tak zły film jak uważałam na początku i za jaki inni go uważają. O ile ma się sporo cierpliwości i dystansu (albo odpowiednią ilość procentów we krwi) można całkiem nieźle bawić się na seansie. Choć pewnie nigdy więcej nie podejmę się oglądania tego barachła po raz trzeci, tak przy drugim podejściu musiałam przyznać, że wcześniej umknęło mi sporo rzeczy. Rzeczy, które może niekoniecznie były dobrze widoczne na pierwszy rzut oka (na pewno nie przy ciągłym waleniu się w czoło przez to, co odwalało się na ekranie).

Na przykład takim pozytywnym zaskoczeniem była postać grana przez Charlize Theron. Jej podstawową charakterystykę można zamknąć w dwóch słowach: zimna sucz. I na tej płaszczyźnie to też spoko postać, taki generał, który dba, aby wszystko chodziło jak w zegarku i którego nikt nie lubi. Nie da się ukryć, że ma chrapkę na firmę po ojcu i tylko czeka, aż stary wyzionie ducha... ale czy tylko o to chodziło? Chapeau bas dla Theron, że starała się coś zrobić z tą postacią, dać jej trochę życia i że to wyszło. O Shaw za pierwszym razem też nie miałam za dobrego zdania. Za drugim odrobinę to się zmieniło, jednak dopiero pod koniec filmu, bo laskę naprawdę tam przeorało psychicznie, ale... sama nie wiem. Taka miałka jakaś jest. Nie, że od pierwszej lepszej pani naukowiec wymagam bycia badassem, tylko że trudno brać mi ją na poważnie, gdy w sumie przez większość czasu to taka lalka do rzucania podniosłymi hasełkami.

No i w ten sposób przechodzimy do jedynego prawdziwego diamentu (i to oszlifowanego!) w całym tym szambie, dzięki któremu w ogóle dało się przetrwać przez te dwie godziny - postaci Davida. Ja nawet nie jestem jakąś fanką Fassbendera, ale o mamo, jaki on dał popis! Mimika, tonacja, gesty, sposób poruszania się - jak po nim widać, że to nie człowiek i to jest niepokojące. A jeszcze ten creepy uśmiech: że nie wiesz, czy David stara się za bardzo w swoim imitowaniu człowieka, ale trochę mu nie wychodzi, czy jest w pełni świadomy swojej mroczniejszej strony i ten uśmiech po prostu oddaje jego stan umysłu.

Dla mnie seria Obcy to nie tylko ksenomorfy, ale równie wielką rolę w uniwersum pełniły androidy. Od Asha przez Bishopa i tak dalej - David chyba jest ukoronowaniem całego androidowego dorobku. Zaprojektowany za bardzo, do tego pozbawiony ludzkiej śmiertelności - dlaczego miałby służyć człowiekowi będąc od niego lepszym w prawie każdym aspekcie? Dlaczego miało mu się nie poprzestawiać w łepetynie, skoro wszystko to, co go otaczało było z jego perspektywy kruche i mało znaczące, nawet życie jego twórców? Weyland chciał syna, a nieumyślnie stworzył potwora. Choć nie wiem, czy ,,potwór" to jest w pełni adekwatne słowo, bo w rozumowaniu Davida jest też sporo z człowieka. Albo inaczej - czym stałby się człowiek, gdyby wiedział kto i po co go stworzył i nie byłoby w tym nic... znaczącego? Bo taką David otrzymał odpowiedź: stworzyliśmy cię, bo mogliśmy. Żadnego światłego celu, żadnej misji. Bo mogliśmy.

Jesteśmy krusi, śmiertelni i panicznie próbujemy jakoś zapisać się w historii, aby o nas nie zapomniano, bo jak umrzemy, to nic może po nas nie pozostać. Tak samo nadal fascynuje nas skąd tak naprawdę się wywodzimy i po co jesteśmy, bo choć mamy te wszystkie swoje teorie, tak mimo wszystko nie czujemy, abyśmy znaleźli odpowiedź. David jest ponad to. Poznał swoich twórców oraz cel istnienia - i się rozczarował. Jeśli Prometeusz robił coś dobrze (poza postacią samego Davida), to jest to wątek tworzenia i stwórcy. Trochę gorzki, ale może uczący pokory. Bo może wcale nie jesteśmy najważniejsi? Może nasze istnienie nie ma większego sensu? Może - tak jak David - sami musimy nadać cel swojemu życiu?

Szczerze? Sporo popsioczyłam na ten film, ale podczas pisania tej (nazwijmy to tak) recenzji naszła mnie myśl, że chciałabym zobaczyć rozwinięcie wątku Inżynierów. Bo Prometeusz był durnowaty, ale liznął bardzo ciekawy temat, może i przewałkowany, jednak przedstawiony z pomysłem i konkretną wizją, którą kupuję.

Rozwinięcie wątku inne niż: David poleciał i ich wszystkich wybił...


W trakcie pisania tego wywodu, gdy wszystko analizowałam sobie na chłodno, chyba zaczęłam patrzeć na Prometeusza trochę przychylniejszym okiem. Nie, że zaczął mi się podobać. To nadal jest barachło, które zmarnowało kupę potencjału, a tak naprawdę nie miało trudnego zadania. Film ładny, fajnie zagrany (nie we wszystkich wypadkach, ale wierzę, że aktorzy robili, co mogli), z ciekawym wątkiem. Tylko że te, wydawałoby się, mocne plusy nijak się mają do masy absurdu i hektolitrów głupoty. Bo my już dostawaliśmy filmy ładne, z dobrą obsadą i ciekawymi historiami, nawet z jakimiś głupotkami, ale Prometeusz nie doskakuje do tego poziomu. To trochę jak z frytkami. Kto lubi zimne, zwietrzałe frytki, skoro można jeść świeże i chrupiące (okey, przyjmuję do wiadomości, że ktoś może lubić zimne, zwietrzałe frytki, nie przeszkadza mi to)? I chyba o to poszedł największy ból dupy, że fani chcieli pyszne, świeżutkie frytki a dostali... co dostali. Prawdopodobnie gdyby to nie był film Scotta powiązany z uniwersum Obcego, to przeszedłby w ogóle bez echa (bo bardziej niż do tej pory zjechać się go nie da). Ładny, ale durny i obrażający inteligencję widza. Nie ma w nim nic, co jakoś by go wyróżniało - chyba że ta skrajna, wylewająca się z ekranu głupota, jednak to nie jest coś do chwalenia się.

I tylko szkoda, że z klasyki gatunku seria przeszła do gniota, przy którym ma się wrażenie, że autorzy w ogóle się nie starali, bo przecież się sprzeda. Bo fani głodni, zeżrą wszystko. Ale to chyba już jakiś trend, że jeśli wraca się do filmów sprzed lat, to trzeba przy nich coś spieprzyć (o tobie też mówię, Predatorze z 2018). Nie zawsze tak jest, jednak czasem aż wprost widać, że to tylko skoki na kasę jak najmniejszym nakładem sił. Może niekoniecznie w przypadku Prometeusza, bo jednak jest w nim jakieś sensowne mięcho, ale...

Serio nikt tam nie zauważył, ile durnych rozwiązań upchnęli i że przez większość czasu to koło logiki nawet nie stało?


I takim oto akcentem wracam po trochę dłuższej przerwie!

Pierwszym pomysłem było, aby zabrać się za dwa filmy na raz - w sensie za Prometeusza i Obcy: Przymierze. Jednak po pierwsze potrzebuję przerwy po tym barachle, ale przede wszystkim już o Prometeuszu sporo się tu nagadałam. Raz - wyszło by za długo, a dwa - Przymierze mogłoby się tu utopić, a też mam co nieco do powiedzenia. Więc jak tylko zbiorę siły poleci kontynuacja!

Żeby już nie przedłużać - dziękuję za uwagę i miłego dzionka życzę! Albo nocy. Zależy kiedy to czytacie.


Terra Epsilon aka Kocia Hrabina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz