27 maja 2021

Star Carrier - bo czasem potrzeba cierpliwości

Ian Douglas prowadzi czytelnika przez meandry wojny z takim znawstwem, że będziesz miał wrażenie, jakbyś uczestniczył w wydarzeniach całym sobą, sercem, duszą i ciałem.

O ile nie można Douglasowi odmówić znawstwa w aspektach militarnych oraz naukowych, tak z kompletnym wciągnięciem czytelnika w wykreowany świat może być trudno - właśnie z powodu tych dwóch pierwszych rzeczy. Należy albo mieć masę cierpliwości, albo łeb jak sklep. Bo Douglas wyjaśni wszystko: jak co działa, dlaczego, po co jest potrzebne, skąd się wzięło, do czego użyć i jak się to ma do znanej nauki. Czasami nawet w środku poważnej akcji dostajemy spowalniacz na zasadzie: a teraz na całą stronę wyjaśnię jak to działa. I żeby było śmieszniej, te wyjaśnienia potrafią się powtarzać - tak na wypadek, gdyby czytelnik zapomniał po kilku rozdziałach jak co działało...

Jednak po kolei. Na serię Star Carrier trafiłam przypadkiem i nie do końca sama. Dostałam dwa pierwsze tomy pod choinkę na któreś święta i tak sobie stały na półce, aż przyszedł moment, gdy nie miałam za bardzo co poczytać i akurat trafiło na tom pierwszy - Pierwsze uderzenie. Nie, nie było ,,wow" i miłości od pierwszego wrażenia. W sumie niby mi się podobało, choć momentami męczyło i ostatecznie miałam coś pomiędzy ,,okey" i ,,meh". Wystarczy wspomnieć, że około połowa tomu to tak naprawdę jedna bitwa... Żeby nie było - całkiem ciekawa bitwa, aczkolwiek moje pierwsze spotkanie ze Star Carrier było naznaczone przytłaczającą masą terminów i definicji. Chyba do końca życia zapamiętam co to napęd Alcubierre'a i jak działa. I co to osobliwość. Pierwszy tom trochę zniechęcił, bo niby ciekawa historia, bohaterowie zapadli w pamięć, ale reszta to było dla mnie trochę za dużo.

I nastała przerwa. Do drugiego tomu mnie nie ciągnęło, z czasem zapomniałam, że w ogóle go mam. Aż znów zachciało mi się jakieś space opery, a tu nie ma nic pod ręką... a nie, jest. Tylko czy warto znów się męczyć? Odpowiedź brzmi: tak! Bo nie wiem co się stało, ale drugi tom - Środek ciężkości - wciągnęłam prawie na raz, choć początek znów był trudny. Mimo wszystko jest pewnego rodzaju ściana, o którą można się rozbić w pierwszej chwili, jednak warto mieć trochę cierpliwości, bo Douglas wynagrodzi ten upór naprawdę ciekawym i niebanalnym światem, który stworzył.

Wszystko zaczyna się dość klasycznie. Ludzkość oderwała się od Ziemi i zaczęła podbijać kosmos. Nawiązała kontakt z innymi rasami - na początku przyjazny, opierający się na wymianie informacji, handlu i po prostu uczeniu się ludzi jak to wszystko funkcjonuje. Aż w pewnym momencie otrzymują ultimatum od enigmatycznej rasy Sh'daar, którą pozostałe cywilizacje uznają za Galaktyczne Imperium: albo ludzkość zrezygnuje z rozwoju genetyki, robotyki, infotechnologii oraz nanotechniki (w skrócie GRIN), albo będzie kuku. Sh'daar uważają, że przekroczenie punktu tak zwanej ,,osobliwości technologicznej" może stwarzać zagrożenie dla całego Wszechświata i musi być powstrzymane za wszelką cenę - wliczając w to eksterminację całego gatunku. A ludzkość, według Sh'daar, niebezpiecznie zbliża się do tego punktu i stoi na progu transcendencji, która może... no właśnie, nie wiadomo do końca do czego może doprowadzić dalszy rozwój GRIN - do zagłady czy przejścia ludzkości na zupełnie nowy, prawie boski poziom?

Może brzmi dość schematycznie, aczkolwiek diabeł tkwi w szczegółach. Bo chodź pierwszy tom to w połowie jedna bitwa plus jeszcze jedno starcie pod koniec - tylko z podniesioną stawką - tak mimo wszystko nie chodzi tutaj o walkę, nie taką dosłowną napierdalankę w kosmosie. Fakt, bitwy to z tomu na tom zupełnie inny poziom, gdzie zawsze myślę, że już nie może być BARDZIEJ, ale niedługo później jest jednak BARDZIEJ. Naprawdę trzymają w napięciu i gotowa byłam na drugi dzień chodzić niewyspana, byle tylko dowiedzieć się, jak się zakończą. Jednak tak naprawdę wciągnęło mnie coś innego - obcy, a dokładniej kontakt z nimi. Sh'daar przez lata nie pojawiają się osobiście. Wysyłają za to swoje pionki - cywilizacje robiące za ich narzędzia i mięso armatnie. I Douglas chyba tu najbardziej rozpościera skrzydła swojej wyobraźni. Bo jego obcy to nie są ludki tylko z innym kolorem skóry. Albo uj-wie-coś, co mimo wszystko i tak myśli jak człowiek. Przy obcych Douglasa nawet ksenomorf wygląda trochę nudnie, bo ci obcy są... obcy. Niektórych moglibyśmy pomylić, dajmy na to, z roślinami albo nawet kamieniami. Choć raczej podział na zwierzęta i rośliny nie ma racji bytu w świecie Star Carrier.

Już pierwsi, którzy zostają przedstawieni czytelnikowi - Turushowie - wystawiają naszą wyobraźnię na próbę. Na początku można ich mieć za takich klasycznych złych obcych, atakujących ludzkość przeważającymi siłami i wyższym poziomem technologii wojskowej. Dopiero gdy dochodzi do bezpośredniego kontaktu robi się ciekawiej. Bo człowiek może nauczyć się mowy obcych - albo tych obcych nauczyć swojej, jednak porozumienie nadal będzie skrajnie trudne lub wręcz niemożliwe. Barierą nie do przeskoczenia może okazać się różny sposób rozumowania tych istot, na który składa się między innymi kultura i uwarunkowania świata, w którym te istoty się rozwijały. Skąd wiadomo, kiedy obcy kłamie? Czy w ogóle znają coś takiego jak kłamstwo? Jak rozumieją prawdę?

Jak w ogóle porozumieć się z kimś, przy kim jesteśmy wielkości mrówki? Co byście zrobili, gdyby mrówka - w jakiś sposób - zaczęła do Was gadać?

Różnorodność obcych istot, gdzie tych ras nie przewija się wcale tak dużo, już samo w sobie jest ogromną zaletą, a dorzucając do tego tą trudność w porozumieniu się wynikającą z różnic, czasem naprawdę skrajnych różnic, jest nie wisienką na torcie, ale przepyszną, czekoladową polewą. A i tak przodują tu Sh'daar, choć przez oba tomy w ogóle nie pojawiają się osobiście. Jednak oni gdzieś , niewidoczni, ale pociągający za sznurki. Nie wiadomo ilu ich jest, na jakim poziomie technologicznym stoją i jaki jest ich prawdziwy cel, lecz skoro byli w stanie podporządkować sobie tak wiele zaawansowanych ras... Czy ludzkość nie porwała się z motyką na Słońce próbując przeciwstawić się ich ultimatum?


Nie tylko obcymi Star Carrier stoi... ale o ludzkich bohaterach i pozostałych meandrach uniwersum może następnym razem! Też nazbiera się tego sporo, a i ja zdążę pochłonąć jeszcze kilka tomów.


Terra vel Rerra vel Terror

2 komentarze:

  1. Anonimowy28/5/21 13:02

    Tu anonimowy skryba :D.

    Fajna recka, muszę znaleć trochę czasu na sci-fi. Zwłaszcza ta obcość gatunków brzmi dla mnie pociągająco.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to jest byś skrybą, dobrze?

      Nie oszukujmy się, to nie jest literatura najwyższych lotów - ma głównie bawić, aczkolwiek (przynajmniej mnie) czasem skłoniła do przemyśleń. Mimo wszystko spory plus za wyobraźnię, bo chłop naprawdę musiał mieć łeb jak sklep :D

      Usuń